Polski wirus

Kryterium najniższej ceny zaczyna szerzyć się jak zaraza na polskiej zielonej wyspie. Czasem zastanawiam się, co jeszcze musi się stać, żeby nasi ukochani decydenci różnych szczebli zrozumieli, że owo kryterium rodzi kosztowne buble, uderza w normalny system, sankcjonuje nieuczciwą konkurencję, a często prowadzi do tragedii. Ostatnią ofiarą owego kryterium (być może tym razem zastosowanego z pełną premedytacją) stały się wybory samorządowe. Bo jak inaczej nazwać naprędce przeprowadzony przetarg na gigantyczny system, który wygrywa firma oferująca się zbudować go za kwotę mniejszą od kosztów stworzenia niejednej strony internetowej? Gwoli historycznej prawdy trzeba jednak podkreślić, że kryterium najniższej ceny nie miało zastosowania w przypadku wynagrodzeń szacownej Państwowej Komisji Wyborczej, która, dobrze uposażona, tygodniami przyglądała się, jak Titanic zbliża się do góry lodowej.

Według tego samego kryterium budowaliśmy już setki kilometrów polskich autostrad. I mimochodem pobiliśmy rekord w ilości bankructw firm budowlanych, a remont niektórych fragmentów rozpoczął się niemal natychmiast po zakończeniu budowy. To samo kryterium obowiązuje zapewne w setkach przetargów samorządowych, w wyniku których wygrywają firmy, niebędące w stanie zapłacić pracownikom nawet minimalnego wynagrodzenia, a  nieśmiertelne polskie „studzienki”, jak wybijały z zawiasów zawieszenia samochodowe, tak wybijają dalej.

Ale przecież podobna filozofia obowiązuje niemal wszędzie – konkurowanie rynkiem taniej siły roboczej to obowiązująca od 25 lat doktryna, która ma zapewnić większy zysk i szybszy rozwój, a co za tym idzie, skuteczniejszą pogoń za Europą. Problem w tym, że najczęściej jest odwrotnie, a najskuteczniej gonią Europę ci, co udali się do jej zachodnich przyczółków. Choć i tam staramy się zarazić polskim wirusem najniższej ceny – wobec uchwalenia u naszych zachodnich sąsiadów federalnej płacy minimalnej na poziomie 8,5 euro za godzinę, polscy przedsiębiorcy eksportujący żywą siłę roboczą do niemieckich landów już zastanawiają się jak ową śmiertelną dla ich zysków pułapkę ominąć. A Niemcy? Zamiast cieszyć się z pracowników za grosze, zapowiadają wzmożone i surowe kontrole, które mogą skończyć się grzywnami sięgającymi pół miliona euro dla nieuczciwych przedsiębiorców. To się nazywa gnębienie wolnego rynku! Tymczasem polski pracodawca, który kilka miesięcy nie płacił pracownikom wynagrodzenia za pracę, został przez sąd ukarany grzywną w wysokości… 100 zł (słownie sto złotych), a w uzasadnieniu sąd z rozbrajającą szczerością przyznał, że ów pracodawca-właściciel nie miał z czego zapłacić.
Zwariowaliśmy na punkcie taniego państwa, które ma nam za frajer zapewnić bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne, świetne usługi publiczne i wszystko inne. Tymczasem tanie państwo, tak jak większość najtańszych towarów, to liche państwo, które tak naprawdę zapewnić wszelakie bezpieczeństwo może wyłącznie tym, którzy są bliżej przysłowiowego koryta. A reszta dostanie co najwyżej tanią wędkę i ma sobie nałowić ryb. A jak się nie chce – to na szczaw i mirabelki…

I na koniec kamyczek do naszego wspólnego ogródka – czy nie jest jednak tak, że my również – często mając płótno w kieszeni – nie kierujemy się tym właśnie kryterium w naszych domowo-zakupowych inwestycjach?

Jacek Rybicki

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej