Strzebielinkowcy: Romuald Plewa. „Myśleliśmy o najgorszym”

Nasz cykl rozmów z osobami internowanymi w czasie stanu wojennego w obozie w Strzebielinku.

plewa470

Romuald Plewa, rocznik 1953, student Politechniki Gdańskiej, fotoreporter Kroniki Studenckiej Politechniki Gdańskiej, fotografik dokumentalista początków NSZZ „Solidarność”, współpracownik Sekcji Historycznej przy MKZ

– W jaki sposób trafił Pan do obozu w Strzebielinku?

– Stało się to na mocy decyzji generała Andrzejewskiego, który wypisał jakiś dokument w czasie, kiedy walczyliśmy z komuną. Byłem wówczas razem z kolegą Staszkiem Składanowskim. Nie zostaliśmy poinformowani, gdzie nas wywożą ani co z nami dalej będzie.

– „Po drodze” byli panowie gdzieś przetrzymywani?

– Zgarnęli nas przed rozpoczęciem godziny milicyjnej. W pracowni fotograficznej, którą prowadziłem na gdańskim Przymorzu, razem ze Staszkiem kopiowaliśmy odbitki. Mieliśmy zdjęcie Grobu Pańskiego z Parafii pw. Świętej Brygidy w Gdańsku. To była mapa Polski z zaznaczonymi w formie krzyży miejscami, w których zginęli Polacy, patrioci walczący o nasze prawa oraz umieszczonym w poprzek tej mapy Polski wielkim napisem „Solidarność”. Jakaś bliżej nieoznaczona służba doprowadziła nas na komisariat milicji na Przymorzu. Tam odebrano nam cały sprzęt i mokre jeszcze zdjęcia, które chcieliśmy wysuszyć i przekazać w Polskę. Od tego momentu nikt z naszych rodzin nie wiedział, co się z nami dzieje. Nie mieliśmy możliwości nawiązania kontaktu.

– Rodziny zapewne próbowały ustalić, gdzie panowie się znajdują…

– Przez wiele dni nie miały informacji o nas. My również nie wiedzieliśmy, co się dzieje z naszymi rodzinami. Najpierw byliśmy przetrzymywani w kilku aresztach, zaczynając od jednostki milicji na Przymorzu, potem byliśmy dowiezieni do aresztu w Gdańsku. Następnie przewieziono nas na badania do szpitala milicyjnego i postraszono, że nas wywożą. Myśleliśmy o najgorszym. Okazało się, że trafiliśmy do obozu internowania w Strzebielinku, gdzie poznaliśmy wielu przyjaciół i kolegów. Tam byłem internowany do lipca.

– Co Pan zastał po przyjeździe? Były osoby, z którymi współpracował Pan wcześniej?

– Tak, ponieważ robiłem zdjęcia w MKZ, Krajówce i sali BHP. Byłem wówczas znany jako student politechniki. Działałem w magazynie fotograficznym Politechniki Gdańskiej, nasza gazetka to były zdjęcia, często opisane krótką informacją, plansze były wystawiane w holu głównym PG oraz w witrynie sklepu chemicznego znajdującego się we Wrzeszczu. Mieszkańcy przychodzili oglądać zdjęcia, które nie podlegały cenzurze, na przykład jak w Polsce był papież Jan Paweł II to pokazywaliśmy tłumy, które przychodziły na msze święte i słuchały homilii, gdy w środkach masowego przekazu pokazywano wówczas tylko papieską świtę i kilkoro wiernych. Oczywiście społeczeństwo nie wierzyło w ten propagandowy przekaz. U nas można było zobaczyć rzeczywistość bez cenzury. Później dowiedzieliśmy się, że w raporcie znalazła się informacja o tym, że mamy zdjęcia, poduszkę z napisem „Solidarność” i to było powodem wydania decyzji w sprawie internowania. Natomiast po samym zatrzymaniu kazano nam oglądać zdjęcia. Były ustawione potężne stoły, na których rozłożono setki, a może tysiące fotografii.

– I oczekiwano od Pana rozpoznawania ludzi?

– Tak, żebym powiedział, kto jest na zdjęciach, ale także kto je robił. Brałem fotografię, odwracałem na drugą stronę i jeśli znajdowała się tam moja pieczątka, to mówiłem, że jest to moje zdjęcie. Jeśli nie było żadnego opisu, to nie wiedziałem, czyje jest zdjęcie ani kto na nim się znajduje… Po przewiezieniu do Strzebielinka też byliśmy przesłuchiwani i pytani, czy podpiszemy jakieś dokumenty. Po odmowie straszono mnie, że zostanę wyrzucony z Politechniki Gdańskiej, choć właśnie kończyłem pisanie pracy magisterskiej. Później dowiedziałem się, że dwa, trzy dni po zatrzymaniu przez milicję i dowiezieniu do obozu internowania byłem skreślony z listy studentów.

– Jakie panowały warunki w obozie, gdy trafił Pan do Strzebielinka?

– Nieporównywalnie lepsze niż na początku. Wewnętrzna, nieoficjalna poczta już „chodziła”. Można było wysłać wiadomość do rodziny. Pierwsza informacja, jaką otrzymała żona i moi rodzice o zamknięciu nas w Strzebielinku, nie została przekazana przez struktury państwa czy milicji, ale przez księży. Prałata Henryka Jankowskiego, do którego wiadomość została wrzucona na plebanię, a następnie przerzucona do mojej macierzystej parafii we Wrzeszczu, obecnej kolegiaty Najświętszego Serca Jezusowego, gdzie byłem zameldowany.

– Wypuszczono Pana po kilku miesiącach…

– Wezwano, przeprowadzono rewizję i powiedziano mi, że jutro wychodzę i mogę wziąć najdrobniejsze rzeczy osobiste. Resztę muszę oddać do pomieszczenia, gdzie wszystko zostanie sprawdzone i za jakiś czas dostanę informację, kiedy będę mógł to odebrać. Wszystkie książki i notatki musiały zostać, w tym te z pracy magisterskiej. Było to przeglądane, częściowo nawet pieczętowane. Powiedziałem, że po to pisałem tę pracę, aby ją zabrać, ale pozwolono mi na to dopiero po jakimś czasie. Aczkolwiek pobyt w Strzebielinku nie był końcem, ponieważ moje internowanie zostało „przesunięte” do jednego z polskich więzień. To znajdowało się w Potulicach.

(Witt)

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej