Strzebielinkowcy: Andrzej Drzycimski

Rocznik 1942, historyk, w Sierpniu ’80 obecny w Stoczni Gdańskiej im. Lenina jako dziennikarz, sygnatariusz oświadczenia dziennikarzy w Stoczni Gdańskiej, członek NSZZ „Solidarność”, internowany w Strzebielinku od 13 grudnia 1981 r. do 9 lipca 1982 r. 

– Jest Pan jednym z inicjatorów zamontowania pamiątkowej tablicy poświęconej osobom, które były internowane w Strzebielinku. Jak do tego doszło?

– Młodzi ludzie zaczęli pytać, co było za tym murem, więc postanowiliśmy pozostawić ślad po nas, internowanych w stanie wojennym i tym obozie. Wszystko zostało zrealizowane w 2014 roku dzięki otrzymanej pomocy. Wówczas odbył się zjazd, na który zjechali koledzy z różnych stron świata. Z 501 internowanych w tym obozie przybyło około 170 osób.

– Wróćmy więc do 1981 roku. Pan spędził w Strzebielinku pół roku.

– Nawet więcej. Po zebraniu Komisji Krajowej w Stoczni Gdańskiej, któremu przysłuchiwałem się jako dziennikarz, wróciłem do domu. W momencie, gdy przyłożyłem głowę do poduszki, usłyszałem łomot. Nie chciałem otworzyć, więc zagrożono wyważeniem drzwi. Otworzyłem, bo w domu spały małe dzieci. To byli milicjanci w mundurach i dowódca w cywilu. Dowódca stwierdził, że zostaję zatrzymany i wyciągnął świstek papieru bez żadnej daty. Podpisał go przy mnie, więc wiedziałem, że to nie przelewki. Zjeżdżając windą, usłyszałem: „obrączka się panu już nie przyda”. W końcu podjechaliśmy pod bramę Strzebielinka. Stał tam szpaler zomowców z psami, a ja sam jeden.

– „Ścieżka zdrowia”?

– Myślałem, że tak. Widziałem, że mieli na to ochotę, ale mimo to przepuścili mnie dalej.

– Nic się Panu nie stało?

– Nie. Gdy wszedłem na dyżurkę, zobaczyłem same znajome twarze, m.in. aktorów Halinę Winiarską i Jurka Kiszkisa oraz Joannę Wojciechowicz i kolegów, z którymi parę godzin wcześniej rozmawiałem w Stoczni Gdańskiej. Zdjęto odciski palców i rąk, zabrano do gabinetu pseudolekarskiego. Po krótkiej odprawie zostałem zaprowadzony do celi, która szybko się zaludniła. Pierwszą rzeczą było powieszenie krzyża zrobionego z deszczułek oblistwowania stołu i uplecenie Chrystusa ze znalezionego w celi kawałka sznurka konopnego. Stale wisi teraz nad moim biurkiem.

Zaczęliśmy też robić spis z natury, czyli ustalenie, kto jest w obozie. Ten spis udało się przerzucić do kościoła Świętej Brygidy w Gdańsku, więc komisja charytatywna zaczęła docierać do naszych rodzin. Zresztą wśród naszych pierwszych postulatów był kontakt z rodzinami i opieka duszpasterska. I tu pojawiły się problemy. Dopiero dzień przed Wigilią przyjechał kapelan wojskowy. Jego pierwsza msza św. była przejmująca, ponieważ zgodnie z zaleceniem biskupa gdańskiego ksiądz odprawił ją z absolutorium generalnym. Wszyscy dostali rozgrzeszenie, aby mogli przyjąć komunię.

Były też rekolekcje wielkopostne, które prowadził późniejszy biskup pelpliński Edmund Piszcz. Tuż po tym koledzy wpadli na pomysł odtworzenia Męki Pańskiej w formie krzyża. Dostali od więźniów dwa pnie, połączyli je i wyszedł z tego prawie trzymetrowy krzyż z przebitą białą szatą. Chciano nam go zlikwidować, ale akurat tego dnia przyjechał biskup pomocniczy gnieźnieński Jan Nowak. Szybko poprosiliśmy go, aby pobłogosławił krzyż. My z kolei stanęliśmy po drugiej stronie i wpisaliśmy swoje nazwiska oraz datę 10 kwietnia 1982 r. Na tym krzyżu podpisali się również nasi koledzy, którzy 10 kwietnia 2010 r. roku zginęli pod Smoleńskiem – Lech Kaczyński i Arkadiusz Rybicki.

Walcząc o swoje prawa w obozie doprowadziliśmy do tego, że w Strzebielinku odbyła się procesja Bożego Ciała do czterech ołtarzy, jedyna chyba w więzieniu w Polsce. Nasz obóz szybko stał się jednym z największych i najdłużej funkcjonujących. Dowożono bowiem duże grupy kolegów z likwidowanych obozów w Potulicach, Wierzchowie i z warszawskiej Białołęki, ale byli też z Nysy, Wadowic czy Zielonej Góry, z całej Polski.

Różnorodność społeczności obozowej powodowała, że rodziło się wiele inicjatyw. Jedną z nich było namalowanie obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej przez kolegę z grupy toruńskiej. Wiązało się to z 600-leciem obecności jej wizerunku na ziemiach Polski. Po zlikwidowaniu obozu obraz, nazwany przez nas Madonną Strzebielińską, zaginął, odnalazł się dopiero dwa lata temu. Podobnie było z krzyżem. Okazało się, że jeden z klawiszy przerzucił go na zewnątrz i ponad 20 lat trzymał w stodole. Trochę przez ten czas zbutwiał, ale jest. Tak jak obraz. Odtąd, gdy przyjeżdżamy na nasze msze święte, stoją razem w kościele parafialnym Świętego Józefa Robotnika w Gniewinie. Na krzyżu zaś widnieją podpisy nas, internowanych.

[dkpdf-button]
Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Dowiedz się więcej